czwartek, 18 lipca 2013

Prolog

Opowiadanie - improwizacja. Bo właściwie próbuję w nim nowych rzeczy, staramże się je pisywać trochę innym stylem niż zazwyczaj i z trochę inszymi bohaterami. Mimo to - endżoj! PS. Opowiadanie zamieszczam również na jednym forum (Słodki Flirt), gdzie gości pod tytułem "Błąd Idealny".


Prolog

     Od małego miałem bujną wyobraźnię. Być może wpłynął na to fakt, że już jako kilkulatek zdążyłem nasłuchać się tylu niestworzonych historii moich ciotek i matki, że moja wyobraźnia sama zaczęła wszystkie ich słowa wyolbrzymiać i upiększać na swój własny sposób. Miałem nawet kiedyś nadzieję, że z tego, co wytworzył mój umysł, wyjdzie jakaś ciekawa powieść, i w wieku kilkunastu lat wielokrotnie brałem się za pisanie opowiadań. Jednak w końcu nadszedł ten czas, bym i przed samym sobą przyznał, że talentu literackiego to we mnie za grosz. Ja jestem prosty facet, nie buntuję się, że mi Bozia talentu takiego odmówiła, ale no cóż, musiałem pożegnać się z młodzieńczymi marzeniami i zacząć myśleć nad innym sposobem utrzymania na przyszłość.
     Ale może zacznę od początku. To był wieczór. Taki letni, jeszcze na podwórzu dobrze się nie ściemniło, jeszcze można było wypatrzyć znad horyzontu chowające się promienie słońca, które mieszając się z ciemnym niebem, barwiły chmury purpurą i pomarańczem...
    Ach, i cóż ja bredzę! Widać przeca, że ze mnie żaden tam literat, nie powinienem był w ogóle tego zaczynać. Ale wiecie, są czasami takie rzeczy, które opowiedzieć komuś trzeba, a że nie ma się akurat komu, to trzeba je zapisać na kartce, o, żeby chociaż sytuację zapamiętać i najwyżej w przyszłości ją opowiedzieć, albo dla potomnych tę kartkę zachować.
     Zacznijmy zatem jeszcze raz. To było w sierpniu, tuż przed nastaniem nocy, kiedy słońce nie schowało się jeszcze do końca za horyzontem. To był właśnie wieczór z tych wieczorów, gdy poeci szukający inspiracji wychodzili ze swoich poecich norek, by popatrzeć na usiane gwiazdami niebo. Naprawdę, nie rozumiem tych poetów. Niby z nich tacy inteligenci, a na gwiazdy popatrzeć i pozachwycać się zapachem róż w noc wychodzą, i że niby ich te odczucia i nieszczęśliwa miłość inspirują. Może trochę wyolbrzymiam, ale niekiedy mam wrażenie, że tak właśnie jest. W każdym razie, był to raczej taki wieczór, gdy bójki w barach jeszcze właściwie się nie zaczęły, choć zegary już dawno wybiły dwudziestą pierwszą.
     I podczas gdy ci poeci i ludzie w barach zaczynali się dopiero bawić, ja powoli zbierałem się, by zakończyć pracę na dziś. Stałem jeszcze, co prawda może trochę bezsensownie, razem z moją dorożką tuż przy Placu Żelaznych Bram. A trzeba wam było wiedzieć, że Plac ten od pół już wieku był jednym z najpopularniejszych postojów dorożek i furmanek w Sono Edgio. Skąd nazwa? Nie wiem. Prawdopodobnie od jednej, konkretnej bramy, za którą stała Królewska Willa otoczona różanym ogrodem, ale chyba uznał ktoś, że w liczbie mnogiej słowo „bramy” będzie brzmiało o wiele dostojniej i jakoś się taka nazwa przyjęła. Nie wiem jednak jak naprawdę było. To tylko takie przypuszczenie.
     Ach, i znowu! Cały czas przeskakuję z wątku na wątek. Mówię o tym, potem zaczynam o innym. Może właśnie dlatego nigdy nie zostałem pisarzem. Wróćmy jednak do głównej myśli, do tego wieczoru poetów.
     No bo było tak, że stojąc sobie, siedząc właściwie, z fajeczką w ręku, pomyślałem w końcu, po co ja tu stoję (siedzę właściwie), skoro nie mam powodu by tu stać czy siedzieć. Przecież skończyłem kursowanie na dziś dzień. Mam wolne. Mogę sobie odpocząć, mogę wrócić do domu, wyspać, a potem znowu w południe wyruszyć. Ale jakaś dziwna, może nawet boska siła trzymała mnie dalej w tym samym miejscu i zacząłem myśleć o kilku przypadkowych rzeczach. Nie pamiętam dokładnie o czym tam wtedy myślałem, być może o siostrach, być może o natrętnych klientach. Aż tu nagle, w ten iście poetycki wieczór, zza jednej z kamienic, które otaczały Plac Żelaznych Bram, pojawił się anioł. Właściwie aniołek – młoda jeszcze twarzyczka, zmarszczkami żadnymi nie zniszczona, biegła prosto przed siebie, prosto jakby w moją stronę. Mogło mieć to chucherko najwyżej piętnaście, szesnaście lat, choć i młodszym mi się wydawało. Suknie miała ozdobną, drogą na pewno, z mnóstwem pasmanteryjnych zdobień. I tak biegła zziajana, unosząc kieckę w górę, żeby łatwiej było jej się poruszać. A kiedy już znalazła się przy mnie, cała czerwona na policzkach, co zdołałem zauważyć w świetle latarni, zwróciła ku mnie wystraszony, błagalny wzrok, któremu nawet najbardziej nieczuły nie mógłby odmówić pomocy.
     - Panie... - zaczęła, ledwo dysząc. A dalej to już nawet nie wiedziałem dokładnie, co mówi. Coś, że „mój pan”, że „wypadek” i że „potrzebujemy pomocy”, ale nie potrafiłem zrozumieć wszystkiego, bo bełkotała straszliwie i jąkała się co chwila.
    Zsiadłem z dorożki i złapałem dziewczynę za ramiona, żeby się uspokoiła, żeby przestała drżeć na całym ciele.
     - Gdzie? - zapytałem tylko spokojnie. - Gdzie jest twój Pan?
     Odetchnęła na moment i przełknęła ślinę, nim zdołała mi odpowiedzieć.
     - Dwie alejki dalej... Wóz się rozbił. Mój Pan... mój Pan... - wypuściła z ust powietrze - ...nieprzytomny on jest.
     Nieprzytomny? Miałem nadzieję, że tylko nieprzytomny, bo jakbym musiał taszczyć trupa... Wiecie, że dorożkarze mieli obowiązek wożenia trumien na cmentarz? Tak, tak! Ogólnie mieli dużo tych obowiązków nałożonych. Że lekarza dowieść i księdza to praktycznie za darmo trzeba było. A bo to dorożkarz dużo zarabia? Ja rozumiem, że do chorego czy umierającego, ale teraz wszyscy ci lekarze, oni tak podle kłamią, och, jak podle oni kłamią! A ci księża! Panie Boże, toć jeśli tacy są dzisiejsi księża, to możesz mnie uczynić świętym męczennikiem!
     Ach, a ja znowu zmieniam temat! Znowu!
    W każdym razie było tak, że w końcu, po usilnych staraniach zrozumienia dziewczyny, nakazałem jej wsiadać w dorożkę i dokładnie pokierować mnie jak jechać. Gdyby to to nie było takie malutkie, to pewnie dałbym jej się napić czegoś mocniejszego, tak na uspokojenie. Ale kobiety, zwłaszcza tak młode, nie powinny pić, dobrze mówię? Ach, ale to chucherko było takie roztrzęsione, takie przerażone... Aż kusiło mnie, by wyjąć z wewnętrznej kieszeni cienkiego płaszcza gorzałkę. Ale się powstrzymałem. I jechałem jedynie, słuchając jej cienkiego głosiku, takiego rozpaczliwego w dodatku, jakby mi tu zaraz skonać miała. Tu w prawo, tu w lewo i nagle te dwie alejki, o których wcześniej mówiła, zamieniły się nagle w cztery czy pięć.
     Im dalej jechaliśmy, tym dziewczyna coraz mocniej panikowała, jakby w napięciu oczekując tego, co zaraz stanęło nam przed oczami. Oto właśnie, w świetle latarni zobaczyłem przed sobą karocę. I to taką nie byle jaką – taką karocę, co i król by jej pozazdrościł zapewne! Zdobiona taka, że i rzeźby z drewna na przedzie miała, i złocenia, i malowidła jakieś zdolnego i szanowanego zapewne artysty! Nawet przewrócona na bok przedstawiała się imponująco. I nawet z kołem, które leżało kilka metrów dalej i które zapewne, stuknąwszy o wyboistość jakąś na drodze, oderwało się i stało przyczyną wypadku.
     Podparci o powóz siedzieli dwaj mężczyźni. Kiedy podjechałem bliżej, jeden z nich obrócił głowę w moją stronę i wydało mi się przez chwilę, jakoby na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi. Wiecie, takiej ulgi, gdy już się wie, że zostanie się uratowanym, albo że teściowa, której się nie lubiło, zniknęła w niezbadanych okolicznościach. W sumie, to drugie to przeca właściwie to samo, co pierwsze, ale jednak...
     Ach, nieważne zresztą, zajmijmy się historią.
   Gdy tak patrzyłem na karocę, zatrzymując łagodnie konie tuż obok, nie zauważyłem nawet, jak dziewczyna aż rwie się do wyjścia, że już nie patrzy w ogóle, czy dorożka stanęła czy nie. Przewróciła się wychodząc, bo jak wiadomo, gdy się człowiek śpieszy, to się diabeł cieszy i czym prędzej pognała do siedzących mężczyzn. Zszedłem za jej przykładem i również, może bardziej spokojniejszym, acz stanowczym krokiem, ruszyłem w ich kierunku.
     I chyba właśnie wtedy światła latarni delikatnie zadrgały, jakby ostrzegając surowo, że jeśli pójdę choć krok dalej, choć jeden maleńki kroczek, to... To właściwie co? Tego nie wiem. Nie miałem nawyków brać przecież przypadkowych rzeczy za złe omeny w przeciwieństwie do niektórych wiekowych staruszek. I to był błąd. Jeden z tych pierwszych, które wtedy popełniłem.
***
     No i, jak już mówiłem, żaden ze mnie literat. Jednak nawet i bez literackiego talentu postaram się opowiedzieć wam historię pewnej znajomości. Czy może bardziej – po części postaram się ją opowiedzieć samemu sobie, przypomnieć trochę, bo nie potrafię wyjść spod wrażenia, że fragmenty jej jakby umknęły mi z pamięci i niektóre z nich, często jakieś dziwnie fantastyczne, sam sobie dopowiedziałem.
     Pomimo jednak tych kilku luk w mojej głowie, tych nieścisłości, pewny jestem jednej, aczkolwiek dość ważnej rzeczy. Błąd idealny, ten szczególny, największy błąd, zrobił on, nie ja. I to już w pierwszym momencie naszej znajomości.