Opowiadanie - improwizacja. Bo właściwie próbuję w nim nowych rzeczy, staramże się je pisywać trochę innym stylem niż zazwyczaj i z trochę inszymi bohaterami. Mimo to - endżoj! PS. Opowiadanie zamieszczam również na jednym forum (Słodki Flirt), gdzie gości pod tytułem "Błąd Idealny".
Prolog
Od
małego miałem bujną wyobraźnię. Być może wpłynął na to
fakt, że już jako kilkulatek zdążyłem nasłuchać się tylu
niestworzonych historii moich ciotek i matki, że moja wyobraźnia
sama zaczęła wszystkie ich słowa wyolbrzymiać i upiększać na
swój własny sposób. Miałem nawet kiedyś nadzieję,
że z tego, co wytworzył mój umysł, wyjdzie jakaś ciekawa
powieść, i w wieku kilkunastu lat wielokrotnie brałem się za
pisanie opowiadań. Jednak w końcu nadszedł ten czas, bym i przed
samym sobą przyznał, że talentu literackiego to we mnie za grosz.
Ja jestem prosty facet, nie buntuję się, że mi Bozia talentu
takiego odmówiła, ale no cóż, musiałem pożegnać
się z młodzieńczymi marzeniami i zacząć myśleć nad innym
sposobem utrzymania na przyszłość.
Ale
może zacznę od początku. To był wieczór. Taki letni,
jeszcze na podwórzu dobrze się nie ściemniło, jeszcze można
było wypatrzyć znad horyzontu chowające się promienie słońca,
które mieszając się z ciemnym niebem, barwiły chmury
purpurą i pomarańczem...
Ach,
i cóż ja bredzę! Widać przeca, że ze mnie żaden tam
literat, nie powinienem był w ogóle tego zaczynać. Ale
wiecie, są czasami takie rzeczy, które opowiedzieć komuś
trzeba, a że nie ma się akurat komu, to trzeba je zapisać na
kartce, o, żeby chociaż sytuację zapamiętać i najwyżej w
przyszłości ją opowiedzieć, albo dla potomnych tę kartkę
zachować.
Zacznijmy
zatem jeszcze raz. To było w sierpniu, tuż przed nastaniem nocy, kiedy słońce nie schowało się jeszcze do końca za horyzontem. To był
właśnie wieczór z tych wieczorów, gdy poeci szukający
inspiracji wychodzili ze swoich poecich norek, by popatrzeć na
usiane gwiazdami niebo. Naprawdę, nie rozumiem tych poetów.
Niby z nich tacy inteligenci, a na gwiazdy popatrzeć i pozachwycać
się zapachem róż w noc wychodzą, i że niby ich te
odczucia i nieszczęśliwa miłość inspirują. Może trochę
wyolbrzymiam, ale niekiedy mam wrażenie, że tak właśnie jest. W
każdym razie, był to raczej taki wieczór, gdy bójki w
barach jeszcze właściwie się nie zaczęły, choć zegary już
dawno wybiły dwudziestą pierwszą.
I
podczas gdy ci poeci i ludzie w barach zaczynali się dopiero bawić,
ja powoli zbierałem się, by zakończyć pracę na dziś. Stałem
jeszcze, co prawda może trochę bezsensownie, razem z moją dorożką
tuż przy Placu Żelaznych Bram. A trzeba wam było wiedzieć, że
Plac ten od pół już wieku był jednym z najpopularniejszych
postojów dorożek i furmanek w Sono Edgio. Skąd nazwa? Nie
wiem. Prawdopodobnie od jednej, konkretnej bramy, za którą
stała Królewska Willa otoczona różanym ogrodem, ale
chyba uznał ktoś, że w liczbie mnogiej słowo „bramy” będzie
brzmiało o wiele dostojniej i jakoś się taka nazwa przyjęła. Nie
wiem jednak jak naprawdę było. To tylko takie przypuszczenie.
Ach,
i znowu! Cały czas przeskakuję z wątku na wątek. Mówię o
tym, potem zaczynam o innym. Może właśnie dlatego nigdy nie
zostałem pisarzem. Wróćmy jednak do głównej myśli,
do tego wieczoru poetów.
No
bo było tak, że stojąc sobie, siedząc właściwie, z fajeczką w
ręku, pomyślałem w końcu, po co ja tu stoję (siedzę właściwie),
skoro nie mam powodu by tu stać czy siedzieć. Przecież skończyłem
kursowanie na dziś dzień. Mam wolne. Mogę sobie odpocząć, mogę
wrócić do domu, wyspać, a potem znowu w południe wyruszyć.
Ale jakaś dziwna, może nawet boska siła trzymała mnie dalej w tym
samym miejscu i zacząłem myśleć o kilku przypadkowych rzeczach.
Nie pamiętam dokładnie o czym tam wtedy myślałem, być może o
siostrach, być może o natrętnych klientach. Aż tu nagle, w ten
iście poetycki wieczór, zza jednej z kamienic, które
otaczały Plac Żelaznych Bram, pojawił się anioł. Właściwie
aniołek – młoda jeszcze twarzyczka, zmarszczkami żadnymi nie
zniszczona, biegła prosto przed siebie, prosto jakby w moją stronę.
Mogło mieć to chucherko najwyżej piętnaście, szesnaście lat,
choć i młodszym mi się wydawało. Suknie miała ozdobną, drogą
na pewno, z mnóstwem pasmanteryjnych zdobień. I tak biegła
zziajana, unosząc kieckę w górę, żeby łatwiej było jej
się poruszać. A kiedy już znalazła się przy mnie, cała czerwona
na policzkach, co zdołałem zauważyć w świetle latarni, zwróciła
ku mnie wystraszony, błagalny wzrok, któremu nawet
najbardziej nieczuły nie mógłby odmówić pomocy.
-
Panie... - zaczęła, ledwo dysząc. A dalej to już nawet nie
wiedziałem dokładnie, co mówi. Coś, że „mój pan”,
że „wypadek” i że „potrzebujemy pomocy”, ale nie potrafiłem
zrozumieć wszystkiego, bo bełkotała straszliwie i jąkała się co
chwila.
Zsiadłem
z dorożki i złapałem dziewczynę za ramiona, żeby się uspokoiła,
żeby przestała drżeć na całym ciele.
-
Gdzie? - zapytałem tylko spokojnie. - Gdzie jest twój Pan?
Odetchnęła na moment i
przełknęła ślinę, nim zdołała mi odpowiedzieć.
-
Dwie alejki dalej... Wóz się rozbił. Mój Pan... mój
Pan... - wypuściła z ust powietrze - ...nieprzytomny on jest.
Nieprzytomny?
Miałem nadzieję, że tylko nieprzytomny, bo jakbym musiał taszczyć
trupa... Wiecie, że dorożkarze mieli obowiązek wożenia trumien na
cmentarz? Tak, tak! Ogólnie mieli dużo tych obowiązków
nałożonych. Że lekarza dowieść i księdza to praktycznie za
darmo trzeba było. A bo to dorożkarz dużo zarabia? Ja rozumiem, że
do chorego czy umierającego, ale teraz wszyscy ci lekarze, oni tak
podle kłamią, och, jak podle oni kłamią! A ci księża! Panie
Boże, toć jeśli tacy są dzisiejsi księża, to możesz mnie
uczynić świętym męczennikiem!
Ach,
a ja znowu zmieniam temat! Znowu!
W
każdym razie było tak, że w końcu, po usilnych staraniach
zrozumienia dziewczyny, nakazałem jej wsiadać w dorożkę i
dokładnie pokierować mnie jak jechać. Gdyby to to nie było takie
malutkie, to pewnie dałbym jej się napić czegoś mocniejszego, tak
na uspokojenie. Ale kobiety, zwłaszcza tak młode, nie powinny pić,
dobrze mówię? Ach, ale to chucherko było takie roztrzęsione,
takie przerażone... Aż kusiło mnie, by wyjąć z wewnętrznej
kieszeni cienkiego płaszcza gorzałkę. Ale się powstrzymałem. I
jechałem jedynie, słuchając jej cienkiego głosiku, takiego
rozpaczliwego w dodatku, jakby mi tu zaraz skonać miała. Tu w
prawo, tu w lewo i nagle te dwie alejki, o których wcześniej
mówiła, zamieniły się nagle w cztery czy pięć.
Im
dalej jechaliśmy, tym dziewczyna coraz mocniej panikowała, jakby w
napięciu oczekując tego, co zaraz stanęło nam przed oczami. Oto
właśnie, w świetle latarni zobaczyłem przed sobą karocę. I to
taką nie byle jaką – taką karocę, co i król by jej
pozazdrościł zapewne! Zdobiona taka, że i rzeźby z drewna na
przedzie miała, i złocenia, i malowidła jakieś zdolnego i
szanowanego zapewne artysty! Nawet przewrócona na bok
przedstawiała się imponująco. I nawet z kołem, które
leżało kilka metrów dalej i które zapewne, stuknąwszy
o wyboistość jakąś na drodze, oderwało się i stało przyczyną
wypadku.
Podparci
o powóz siedzieli dwaj mężczyźni. Kiedy podjechałem
bliżej, jeden z nich obrócił głowę w moją stronę i
wydało mi się przez chwilę, jakoby na jego twarzy pojawił się
wyraz ulgi. Wiecie, takiej ulgi, gdy już się wie, że zostanie się
uratowanym, albo że teściowa, której się nie lubiło,
zniknęła w niezbadanych okolicznościach. W sumie, to drugie to
przeca właściwie to samo, co pierwsze, ale jednak...
Ach,
nieważne zresztą, zajmijmy się historią.
Gdy
tak patrzyłem na karocę, zatrzymując łagodnie konie tuż obok,
nie zauważyłem nawet, jak dziewczyna aż rwie się do wyjścia, że
już nie patrzy w ogóle, czy dorożka stanęła czy nie.
Przewróciła się wychodząc, bo jak wiadomo, gdy się
człowiek śpieszy, to się diabeł cieszy i czym prędzej pognała do
siedzących mężczyzn. Zszedłem za jej przykładem i również,
może bardziej spokojniejszym, acz stanowczym krokiem, ruszyłem w
ich kierunku.
I
chyba właśnie wtedy światła latarni delikatnie zadrgały, jakby
ostrzegając surowo, że jeśli pójdę choć krok dalej, choć
jeden maleńki kroczek, to... To właściwie co? Tego nie wiem. Nie
miałem nawyków brać przecież przypadkowych rzeczy za złe
omeny w przeciwieństwie do niektórych wiekowych staruszek. I
to był błąd. Jeden z tych pierwszych, które wtedy
popełniłem.
***
No
i, jak już mówiłem, żaden ze mnie literat. Jednak nawet i
bez literackiego talentu postaram się opowiedzieć wam historię
pewnej znajomości. Czy może bardziej – po części postaram się
ją opowiedzieć samemu sobie, przypomnieć trochę, bo nie potrafię
wyjść spod wrażenia, że fragmenty jej jakby umknęły mi z
pamięci i niektóre z nich, często jakieś dziwnie
fantastyczne, sam sobie dopowiedziałem.
Pomimo
jednak tych kilku luk w mojej głowie, tych nieścisłości, pewny
jestem jednej, aczkolwiek dość ważnej rzeczy. Błąd
idealny, ten szczególny, największy błąd, zrobił on, nie
ja. I to już w pierwszym momencie naszej znajomości.